Kinofilizm zaawansowany czyli o bez wątpienia najcudowniejszym uzależnieniu na świecie.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Like crazy - recenzja




Przedstawiam Wam opowieść o miłości. Niezwykle trudnej, beznadziejnej. Czy można kochać na odległość? Czy we współczenym świecie możemy jeszcze ufać drugiej osobie? Na te pytania próbuje odpowiedzieć "Like crazy", w reżyserii Drake'a Doremus'a z 2011 roku.

Co mamy na początek? Brytyjska studentka jest zainteresowana pewnym amerykaninem o imieniu Jacob, z którym uczęszcza na jedne z zajęć. Nie wiedząc, jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka, postanawia zrobić coś niebywałego - za wycieraczkę samochodową wkłada mu napisany przez siebie list. Chwyt działa, młodzi umawiają się na randkę. Wchodzą w związek.


Co następuje dalej? Niestety, kochankowie zostają rozdzieleni poprzez wygaśnięcie wizy dziewczyny. 
Niewątpliwą zaletą tego filmu jet wspaniała ścieżka dźwiękowa, do której niejednokrotnie będę wracać. Dosłownie wbija w fotel. 
Co do samego obrazu. Niestety, ciężko uwierzyć mi w prawdziwą miłość głównych bohaterów. Ich relacje po opuszczeniu przez dziewczynę US pozostają chłodne, kochankom brak polotu,
przez co film nieco się widzowi dłuży. Oczywiście, niby snują plany na przyszłość jednak bez wahania oddają się w intymne relacje z innymi osobami, nie myśląc, że mogą tym krzywdzić siebie nawzajem. Moim zdaniem ten film to idealny przykład silnego zauroczenia, które dla samych zainteresowanych na początku wydaje się być miłością, jednak naprawdę nią nie jest. Po ponownym "zejściu się" nie widać między nimi żadnej chemii, osobiście nie wydaje mi się, aby byli szczęśliwi. 

Podsumowując - nie uważam ten film za totalną stratę czasu, jednak nie będę już do niego wracać. Główne role Felicity Jones i Antona Yelchin'a (czy tak to się odmienia?)  nie przekonały mnie, między kochankami wciąż czegoś mi brakowało, ich związek ani przez moment nie wydaje się być autentyczny. 
Mała rada ode mnie - nie polecam osobom z podobnymi doświadczeniami, wybierzcie coś innego.

Brak komentarzy: