Kinofilizm zaawansowany czyli o bez wątpienia najcudowniejszym uzależnieniu na świecie.

poniedziałek, 12 maja 2014

"Tuż po weselu" - recenzja



„Tuż po weselu” („Efter bryllupett”) to dramat produkcji duńskiej, który swoją światową premierę miał w 2006 roku. Film został bardzo ciepło przyjęty w Europie, o czym świadczy nominacja do Europejskiej Nagrody Filmowej oraz wygranie statuetki Roberta przez Mikkelsena. Przyznaję – było to moje drugie zetknięcie się z kinem skandynawskim. Po moim zachwycie „Włoskim dla początkujących” zapragnęłam znowu obejrzeć coś „innego niż wszystko inne”. Informacja o tym, że główną rolę w tym filmie gra Mads Mikkelsen tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to dobry wybór.  

Akcja rozpoczyna się, gdy mieszkający na stałe w Indiach nauczyciel Jacob Pederson (w tej roli Mads Mikkelsen) a zarazem dyrektor duńskiego pochodzenia ma za zadanie powrócić do rodzinnego kraju w celu zdobycia niezbędnych dla sierocińca funduszy. Nie ukrywa, że nie jest ucieszony tym faktem, ciężko mu się rozstać z wychowankami, do których jest przywiązany niczym do własnych dzieci. Tuż przed opuszczeniem Indii składa obietnicę chłopcu o imieniu Promod, że wróci z powrotem aby być przy nim w dniu jego urodzin.  
I tak oto z gorącego klimatu Indii przenosimy się do chłodnej, zachmurzonej Danii. Okazuje się, że na miejscu Jacob przywitany jest niczym dostojnik, jak gdyby to on rozporządzał ogromnymi funduszami a nie o nie prosił. Podczas spotkania z przypuszczalnym fundatorem Jørgenem Lennartem Hannsonem (Rolf Lassgård) ze strony darczyńcy pada niepokojąca Jacoba propozycja. Jorgen stawia jeden warunek – wspomoże sierociniec tylko i wyłącznie wtedy, kiedy Jacob przeprowadzi się na stałe do Danii. Zaprasza go tym samym na wesele swojej córki, które odbywa się w najbliższy weekend.

Podczas ceremonii panna młoda wspomina o swoim prawdziwym ojcu, którego nigdy nie miała okazji poznać. Jacob zaczyna kojarzyć fakty, na jaw wychodzi okrutna tajemnica. Nie jedna zresztą. Niemal każdy członek tej z pozoru idealnej, szczęśliwej rodziny ma swoje własne sekrety. 

Niestety nie znam się na tyle na kinie skandynawskim aby wygłaszać tutaj tyrady na ten temat. Ale po projekcji zauważyłam parę rzeczy. Pierwszą z nich jest to, że moim zdaniem duńczycy dość chłodno podchodzą do spraw rodzinnych. Wiemy, że rodzice kochają swoje dzieci jednak jest to inny sposób miłości niż ta, którą znamy. Fakt, że rodzice kochają swoje dzieci dostrzegamy poprzez swoje indywidualne, wpojone emocje oraz system wartości zamiast dowiedzieć się tego z filmu.. Świadczy o tym sam fakt, że Jacob na początku wcale nie miał zamiaru przystawać na propozycję partnera matki jego dziecka. Z jednej strony nie ma się co dziwić, że mężczyzna bardziej związany był z dziećmi z sierocińca i nie czuł takiego „ojcowskiego” instynktu w stosunku do córki, o której istnieniu nie miał zielonego pojęcia. Ale z drugiej – dziecko to dziecko, nie ważne w jakich okolicznościach dowiadujemy się o jego istnieniu.

Czego mi brakowało? Może właśnie trochę więcej czułości, bliskości? Niby jest pokazana miłość między żoną a mężem jednak ja osobiście czułam w niej pewien rodzaj oschłości.

Bohaterowie zostają postawieni przed bardzo ciężkimi decyzjami, z których zdaje się nie być zadowalającego wyjścia. Wszystko jednak ukazane jest w godny szacunku sposób, mimo że chwilami może się wydawać, że kłopoty zaczynają się mnożyć w nieprawdopodobnym tempie, ujmując zarazem autentyczności całej produkcji.

Nie żałuję ani jednej sekundy, którą poświęciłam na obejrzenie tego filmu. Bezsprzecznie zasługuje na wysokie noty. 



materiały przedstawione w poście należą do właściciela strony  kinofilizmzaawansowany.blogspot.com i umieszczone są jedynie w celach informacyjnych