„Tuż po weselu” („Efter
bryllupett”) to dramat produkcji duńskiej, który swoją światową
premierę miał w 2006 roku. Film został bardzo ciepło przyjęty w
Europie, o czym świadczy nominacja do Europejskiej Nagrody Filmowej
oraz wygranie statuetki Roberta przez Mikkelsena. Przyznaję – było
to moje drugie zetknięcie się z kinem skandynawskim. Po moim
zachwycie „Włoskim dla początkujących” zapragnęłam znowu
obejrzeć coś „innego niż wszystko inne”. Informacja o tym, że
główną rolę w tym filmie gra Mads Mikkelsen tylko utwierdziło
mnie w przekonaniu, że to dobry wybór.
Akcja rozpoczyna się, gdy mieszkający
na stałe w Indiach nauczyciel Jacob Pederson (w tej roli Mads
Mikkelsen) a zarazem dyrektor duńskiego pochodzenia ma za zadanie
powrócić do rodzinnego kraju w celu zdobycia niezbędnych dla
sierocińca funduszy. Nie ukrywa, że nie jest ucieszony tym faktem,
ciężko mu się rozstać z wychowankami, do których jest
przywiązany niczym do własnych dzieci. Tuż przed opuszczeniem
Indii składa obietnicę chłopcu o imieniu Promod, że wróci z
powrotem aby być przy nim w dniu jego urodzin.
I tak oto z gorącego klimatu Indii
przenosimy się do chłodnej, zachmurzonej Danii. Okazuje się, że
na miejscu Jacob przywitany jest niczym dostojnik, jak gdyby to on
rozporządzał ogromnymi funduszami a nie o nie prosił. Podczas
spotkania z przypuszczalnym fundatorem Jørgenem
Lennartem
Hannsonem (Rolf
Lassgård)
ze strony darczyńcy pada niepokojąca Jacoba propozycja. Jorgen
stawia jeden warunek – wspomoże sierociniec tylko i wyłącznie
wtedy, kiedy Jacob przeprowadzi się na stałe do Danii. Zaprasza go
tym samym na wesele swojej córki, które odbywa się w najbliższy
weekend.
Podczas
ceremonii panna młoda wspomina o swoim prawdziwym ojcu, którego
nigdy nie miała okazji poznać. Jacob zaczyna kojarzyć fakty, na
jaw wychodzi okrutna tajemnica. Nie jedna zresztą. Niemal każdy
członek tej z pozoru idealnej, szczęśliwej rodziny ma swoje własne
sekrety.
Niestety
nie znam się na tyle na kinie skandynawskim aby wygłaszać tutaj
tyrady na ten temat. Ale po projekcji zauważyłam parę rzeczy.
Pierwszą z nich jest to, że moim zdaniem duńczycy dość chłodno
podchodzą do spraw rodzinnych. Wiemy, że rodzice kochają swoje
dzieci jednak jest to inny sposób miłości niż ta, którą znamy.
Fakt, że rodzice kochają swoje dzieci dostrzegamy poprzez swoje
indywidualne, wpojone emocje oraz system wartości zamiast dowiedzieć
się tego z filmu.. Świadczy o tym sam fakt, że Jacob na początku
wcale nie miał zamiaru przystawać na propozycję partnera matki
jego dziecka. Z jednej strony nie ma się co dziwić, że mężczyzna
bardziej związany był z dziećmi z sierocińca i nie czuł takiego
„ojcowskiego” instynktu w stosunku do córki, o której istnieniu
nie miał zielonego pojęcia. Ale z drugiej – dziecko to dziecko,
nie ważne w jakich okolicznościach dowiadujemy się o jego
istnieniu.
Czego
mi brakowało? Może właśnie trochę więcej czułości, bliskości?
Niby jest pokazana miłość między żoną a mężem jednak ja
osobiście czułam w niej pewien rodzaj oschłości.
Bohaterowie
zostają postawieni przed bardzo ciężkimi decyzjami, z których
zdaje się nie być zadowalającego wyjścia. Wszystko jednak ukazane
jest w godny szacunku sposób, mimo że chwilami może się wydawać,
że kłopoty zaczynają się mnożyć w nieprawdopodobnym tempie,
ujmując zarazem autentyczności całej produkcji.
Nie
żałuję ani jednej sekundy, którą poświęciłam na obejrzenie
tego filmu. Bezsprzecznie zasługuje na wysokie noty.
materiały przedstawione w poście należą do właściciela strony kinofilizmzaawansowany.blogspot.com i umieszczone są jedynie w celach informacyjnych