Błękitny
aksamit - w zależności od odbiorcy, sam tytuł może mówić nam
wiele o filmie lub nie. Jedni skojarzyliby go od razu z płomiennym
romansem a inni z horrorem, w którym znakiem rozpoznawczym seryjnego
mordercy nie jest nic innego jak właśnie kawałek błękitnego
materiału, znajdujący się przy ciele każdej z ofiar. Każda z
tych osób miałaby trochę racji.
Film
zaczyna się dosyć niewinnie. Widzimy młodego, przystojnego
chłopaka, piękną zieleń dookoła oraz czyste, błękitne niebo.
Jednak, gdy nasz bohater o imieniu Jeffrey znajduje podejrzane ucho,
postanawia oddać je w ręce zaufanego policjanta. Jego córka Sandy
opowiada chłopakowi o pewnej piosenkarce. Cała sprawa pochłania
Jeffrey'a coraz bardziej a fascynacja artystką o imieniu Dorothy nie
pozwala mu zapomnieć o swoim własnym "śledztwie". Jak
można się domyślić, nie wynika z tego nic dobrego.
Przepiękne
melodie w tle okrutnych wydarzeń, psychopatyczny morderca z
zaburzeniami osobowości i porywacz oraz piękna piosenkarka, której
los jest w pełni od niego uzależniony, tajemnicze okolice, miejsca,
cieszące się bardzo złą reputacją oraz młody, niedoświadczony
chłopak. Ot i cały Lynch. Groteskowe, wulgarne, obleśne sceny,
które jednak urzekają mistrzostwem wykonania oraz atmosfera, której
nie znajdziemy w filmach żadnego innego reżysera. Kino bardzo, ale
to bardzo specyficzne. Rzadko kiedy muzyka oraz scena, do której tło
tworzy są tak bardzo rozbieżne w swoich formach. Przeciętny widz
zapewne podczas seansu zadaje sobie pytanie: co ja tutaj właściwie
robię? Przyznaję - miałam jedną jedyną chwilę zwątpienia,
jednak szybko wyrzuciłam ją z głowy i oddałam się porcji magii,
którą serwuje nam David Lynch. Scena, w której Dorothy w bardzo
delikatny, pełen lęku sposób krąży po cukierkowym pomieszczeniu
z nożem w dłoni, grążąc tym samym młodemu Jeffrey'owi jest
iście mistrzowska. Nikt nie może być pewien tego, co za chwilę się wydarzy.
Kino
absolutnie nie dla wszystkich. Ogrom wulgaryzmów i seksualnych
odniesień zapewne może odstraszyć niejednego widza. Ja jednak mimo
wszystko nie radzę z góry stawiać nad filmem krzyżyka. Zwykle
jest tak, że urzekają nas produkcje, których w najśmielszych
oczekiwaniach byśmy o to nie podejrzewali. Właśnie tak miałam z
„Blue Velvet”, które osobiście uważam za kawał bardzo dobrego
kina, ze sporą dawką surrealizmu. Osobiście polecam, szczególnie,
jeśli twórczością Lynch'a wcześniej nie mieliście nic
wspólnego.